To miasto zmienia się z roku na rok. Ciągle coś przekopują,
wykopują, budują. W ciągu dwudziestu kilku lat na moich oczach wyrosła wielka
metropolia. Zastanawia mnie jednak czy było i jest nam to potrzebne.
Wszystkie stare kamienice pamiętają jeszcze czasy wojen, komuny i PRLu. Pamiętają
to, czego obecni mieszkańcy nie ujrzeli, nie doświadczyli. Chociaż upadły kielichy
brutala, wyburzono poczciwy pałac ślubów, to chodząc po zapomnianych przez ogół
ludności zakamarkach, nadal czuję zapach dawnego życia.
Patrząc na stare pocztówki, książki ze zdjęciami, żałuję, że nie mogłam
spacerować ulicami w tamtych czasach. Zobaczyć Rynek, zanim stał się „zajezdnią
tramwajową”, odjechać z peronu Starego Dworca, wejść do Synagogi i
sfotografować Hutę Marta. Po nich nie zostało już nic, wszystko niszczeje,
podupada na naszych oczach, a ja pytam dlaczego? Czy tak trudno zamiast nowej
(kolejnej!) ogromnej galerii, apartamentów, biurowców wyremontować przedwojenny
piękny dworzec, zająć się kamienicami, których serce zaczęło bić wiele lat temu?
Potrafimy tylko burzyć, wymagać, kłócić się i udawać, że nic się nie dzieje.
Oczywiście, przecież nowości są na czasie, ludzie biegają za pieniądzem,
dołączają do wszechobecnego wyścigu szczurów, nikt nie patrzy za siebie i nie
zastanawia się nad losem staroci. Chcemy stworzyć ogromną metropolię, biznesowe miasto, ale
zapominamy, że przeznaczeniem Katowic było coś zupełnie odmiennego. I ta
odmienność właśnie miała być naszą siłą.
Czasem marzy mi się wehikuł czasu…